Nawigacja i wyszukiwanie

Nawigacja

Szukaj

Wspomnienia z lat okupacji i wywózek 1941 i 1945

  Gdy wybuchła druga wojna światowa miałem 14 lat, lecz już znacznie wcześniej musiałem pracować w gospodarstwie, jak i pomocnik mojego Ojca śp. Jana Mikołajczyka - w lesie przy wywózce drzewa na stację kolejową w Bronowie. Sporadycznie wieźliśmy drzewo na stację w Biniewie.

  1 września 1939 roku, podobnie jak i pozostali mieszkańcy naszej wsi, uciekaliśmy wozem w kierunku północnym, zaś nasza podróż zakończyła się w Borucinie, jeszcze tego samego dnia, kiedy dowiedzieliśmy się, że wojska niemieckie są już hen,hen przed nami i zmierzają na Łódź, Warszawę. Wróciliśmy więc do domu… I tak doczekaliśmy następnego roku, kiedy rozpoczęły się wywózki rodzin polskich z ich gospodarstw, do - z góry upatrzonych albo niemieckich gospodarstw jako robotnicy przymusowi, lub do jakichś starych chetenek, do rodziny itp. Wywózka wyglądała tak, że na podwórze wjeżdżał wóz konny, przeważnie innego polskiego gospodarza, z nim policja, miejscowy Brugermajster, czyli sołtys i po pół godzinie, tylko z najpotrzebniejszymi rzeczami, rodzina siedziała już na wozie, wyjeżdżając ze swojego, przez wiele poprzednich pokoleń do niej należącego, gospodarstwa. I tak też było z nami…W maju 1941 roku, gdy z rana Ojciec pojechał rowerem do pracy w Ostrowie, zaś ja wyjechałem końmi z drzewem do Bronowa, nasza rodzina (moja Babcia Jadwiga i Matka Maria) zapakowana na wóz , wieziona była do Sośnicy. Ojciec, jak się o tym fakcie dowiedział, będąc w pracy, zaraz wsiadł na rower i wrócił do Korytnicy. Poszedł do Brugermajstra nazwiskiem Dyfort, miejscowego Niemca, który już  był osiadły na mieniu Kaplickiego i Kulasów, a którego dobrze znał. Załatwił z nim, że mogą wrócić do Korytnicy i osiąść w domu Jasińskich (naprzeciwko). Prowadzili oni przed wojną mały sklepik i teraz to pomieszczenie po sklepiku, zajęła nasza rodzina. Wrócił więc wóz z Sośnicy i zajęliśmy ten

 

Dobrzyca.Dawna siedziba policji. 2008 rok

pokoik u Jasińskich. W międzyczasie ja wróciłem z Bronowa i gdy wjechałem na podwórze, to zauważyłem  pięć kobiet-polek, które nadzorowane przez żołnierza SA z karabinem, sprzątały obejście, myły naczynia, na przywitanie nowych gospodarzy.. Żołnierz nakazał mi wprowadzenie koni do stajni i opuszczenie gospodarstwa. A na ganku stały moje trzewiki do roboty, zapytałem, czy mogę je sobie wziąć i uzyskałem na to zgodę. Po wyjściu z gospodarstwa nie wiedząc co ze sobą zrobić i nic nie wiedząc o losach mojej rodziny, siadłem ogłupiały na rowie i czekałem. A drogą jechał rowerem komendant Policji z Koźmińca, mówiono na niego „Austryjak”. Zatrzymał się i zaczął mnie rozpytywać, co ja tutaj robię. Na szczęście jechał drogą mój wuja Kaźmierski z Korytnicy, umiejący po niemiecku i wytłumaczył temu policjantowi co się stało. Ten dał mi spokój. Po jakimś czasie rodzina wróciła ze Sośnicy i przyjechał też mój Ojciec. Rozładowaliśmy wóz u Jasińskich i tam zamieszkaliśmy. Pamiętam ,że rok wcześniej przed wywózką, do naszego gospodarstwa dołączono pola Wiśniewskiego i Jasińskich i teraz zrozumieliśmy, że przygotowywano nasze gospodarstwo do zajęcia przez niemieckich gospodarzy. Początkowo na naszym gospodarstwie był do obsługi inwentarza młody chłopak z Korytnicy, a później osadzono tam Niemców z Rumuni.

  Tak przy okazji, naszych sąsiadów Kulasów wywieziono do zięcia nazwiskiem Madejka w Raszkowie.

  Po ukończeniu szesnastu lat, w lipcu 1941 roku zawezwano mnie do Arbaitsamtu w Krotoszynie i skierowano mnie do pracy przymusowej m. Elżbietków koło Pogorzeli, do gospodarstwa, gdzie już nie było niemieckiego gospodarza, bo był na wojnie. Tam byłem tylko tydzień, gdyż po tygodniu dowiedziałem się, że cała grupa młodzieży z Korytnicy, Ligoty i Nych pojechała do pracy w m. Linzen. I ja też tam do nich pojechałem. Przydzielono mnie zaraz do gospodarza nazwiskiem Obuch. Niestety, mimo usilnych starań gospodarza, który nawet pofatygował się w tej sprawie do Krotoszyna do Arbaitsamtu, musiałem wrócić i po trochę strachliwych rozmowach w Arbaitsamcie (wszak za wszelką niesurbodynację groził

 

Pogorzela.Rynek.Widok współczesny

co najmniej obóz koncentracyjny) i moich tłumaczeniach, że pojechałem do Linzen, aby nauczyć się niemieckiego, skierowano mnie do pracy do gospodarstwa Brosta do Sośnicy. Był to początek września 1941 roku. Gospodarz ten, mający trzech synów i dwie córki, zajmował ziemie byłych dwóch polskich gospodarstw Kuczyńskich (80 mórg) i Jankowskich (180 mórg). On i jego rodzina pochodzili z Besarabii i po rocznym pobycie w obozie przejściowym w Łodzi, został skierowany na te gospodarstwa. Jak ja tam trafiłem, to już tam była w pracy cała rodzina pochodząca z m. Strzyżew zza Dobrzycy, nazwiskiem Paterek. Składała się ona z rodziców, czterech córek i syna. Naszym sąsiadem był Niemiec, jeszcze zamieszkały tam przed wojną nazwiskiem Kleimaier. To gospodarstwo po Jankowskich to była taka resztówka po większym majątku, które podzielono na dwa, z których jedno było w posiadaniu tego Kleimaiera. Brost razem z tym Kleimairem mieli na spółkę ogromną stodołę. Jak pamiętam omłoty przeprowadzało się maszyną Lanz, którą razem z traktorem wypożyczał warsztat Gretschmitzego z Dobrzycy.

 

Sośnica.Gospodarstwo Kuczyńskich.2008

On na miejscu naprawiał Maszyny i sprzęt rolniczy, ale i wypożyczał niektóre maszyny. Praktycznie będąc tam na robotach, to należało się bać Brugermajstra (sołtysa)  Thomasa i Bauerfuhrera (to taki jakby zastępca sołtysa do spraw gospodarczych) nazwiskiem Hefing. Ich baliśmy się nie tylko my, ale też i nasi gospodarze. Ja pracowałem i mieszkałem w gospodarstwie po Kuczyńskim, gdzie i mieszkali gospodarze. Miałem taki pokoik w oborze, bez żadnego okna i spanie tam w lecie było z powodu zaduchu i smrodu, trudne. Dlatego też niejednokrotnie spałem w lecie na dworze.

  Przypominam sobie zdarzenie, jakie miało miejsce w czerwcu 1942 roku, kiedy obdziabywaliśmy buraki. Byłem tam na polu razem z rodziną Paterek. A muszę dopowiedzieć, że Paterek był z zawodu rymarzem. I jak on tym dowiedział się niejaki

 

Szosa w Sośnicy .Miejsce zbiórki przed wyjazdem.2008

Wodke, czy to właściciel, czy też zarządzający majątkiem w Lutyni, to chciał bardzo, aby ten Paterek trafił do niego i tego też pragnął Paterek. No, ale przeciwny temu był Brost i na to nie było siły. Dlatego też Paterek był zły na Brosta za to i jak mógł to mu utrudniał życie. I gdy dziabaliśmy, to naigrywaliśmy się z gospodarza, tak żartami, ale Paterek przyjmował to na poważnie. I porządnie klął na Brosta.A ten niespodziewanie, zachodząc z tyłu znalazł się przy nas i to słyszał. I jeszcze na dokładkę coś mu Paterek dopowiedział, gdy ten zwrócił mu uwagę więc w efekcie zagniewany Brost uderzył go w twarz. Paterek się przewrócił, a Brost poszedł w kierunku domu. Zaczęliśmy podburzać Paterka, który wstał i zaczął dziabać, aby udawał, że mu się coś stało i aby poszedł położyć się do łóżka. Zaczął na polu wymiotować, czy też udawać, że wymiotuje i poszedł do chałupy do łóżka. Myśleliśmy, że na tym się skończy, dziabaliśmy dalej. A tu patrzymy,

 

Dobrzyca.Zbór Ewangelicki.2008

jakoś po dwóch godzinach do Brosta wjeżdża policja. Sprawa nabrała innego wymiaru, gdyż jak już w czasie okupacji pojawiała się gdzieś policja, to sprawa nabierała poważnego charakteru.Jak wróciliśmy z pola na obiad, to wzięto najpierw młodego Peterka i zaczęli go policjanci „obrabiać”. Ja w tym czasie, chyba ze strachu, poszedłem do wychodka. Gdy wróciłem wzięto mnie, lecz po grzecznym przesłuchaniu, puścili mnie bez problemu i poszedłem na obiad. A starego Peterka już z nami nie było. Gdy wróciliśmy z pola pod wieczór, gospodarz mówi mi, że mam się jeszcze dzisiaj stawić na posterunku policji w Dobrzycy. Mieścił się on na rogu tak naprzeciwko tego drewnianego kościoła, na piętrze mieszkał polski lekarz,a na dole był posterunek. W Dobrzycy było 3 policjantów a posterunek ten podlegał Krotoszynowi. Tam rozpytywano mnie, czy to prawda, że Peterek podburzał mnie, abym za dużo nie robił, gdyż jak zeznał gospodarz, to ja, jak przyszedłem do nich do roboty, to z początku byłem dobrym pracownikiem, ale z biegiem czasu Peterek zaczął mnie podburzać i stawałem się coraz bardziej nieposłusznym. Pytano czy to prawda, że Peterek znęcał się nad bydłem, że przez to raz krowa ocieliła się martwym cielęciem, które  Peterek zakopał  w gnoju. Ja stanowczo temu zaprzeczałem i mówiłem, że wręcz przeciwnie, Peterek zawsze gonił nas do roboty , gdyż mówił, żebyśmy się tak wyrabiali, aby nie potrzeba było pracować w niedzielę, jak to miało miejsce u innych gospodarzy. Faktycznie, że w niedzielę nie pracowaliśmy. Nagle policjant nazwiskiem Siedl, słynący z silnej ręki i znany oprawca zatrzymanych, chyba, aby „przyspieszyć moja prawdomówność” jak mi przyłożył z nienacka, to mi się gwiazdy zaraz pokazały, lecz swoje zeznania podtrzymałem. Peterek już był odwieziony do Krotoszyna. Pytano mnie też dlaczego ja po godzinie policyjnej, a obowiązywała ona po dwudziestej nie spałem u siebie, tylko gdzieś chodziłem. A ja na to, że mam swoje pomieszczenie przy oborze, bez żadnego okna i jak jest ciepło na dworze, to trudno tam wytrzymać i spałem często przy stogu. Gdy przyjechali na drugi dzień do Brosta, to poszli zobaczyć moje lokum i nic już nie powiedzieli.. I puszczono mnie do domu. Ja zaraz na rower i w drodze powrotnej wstąpiłem do Peterków i im, co wiedziałem, opowiedziałem. Lecz już nikogo nie wzywano, a po trzech dniach wrócił stary Peterek, ogolony i ostrzyżony na łyso, gdyż szykowany już był do obozu. Potem nie było jakichś zgrzytów i rodzina Peterków do końca wojny służyła u Brosta. Nawet, gdyż w styczniu 1945 roku, Niemcy zostali  ewakuowani, to Peterki zostali na gospodarstwach Brosta, aby nadal tam pracować, do czasu ich powrotu, gdyż oficjalnie mówiło się, że ewakuacja jest przeprowadzana na określony czas… Tam pierwszy raz w czasie żniw kosiliśmy zboże już żniwiarką, co prawda konną, ale to była prawdziwa rewolucja. Pamiętam, jak przyjeżdżali na urlopy synowie Brosta, żołnierze,a także jak raz przyjechał do nich na urlop kozak, który pracował u gospodarza jeszcze w Besarabii. Ale on umiał jeździć na koniu, aż strach było patrzeć co wyczyniał,a koń był mu posłuszny jak nigdy. Spuszczał się pod konia, bądź na bok i tak potrafił jechać. Najstarsza córka gospodarza Irma wyszła za mąż za chłopaka, żołnierza, którego znała jeszcze z Besarabi. Za dwa tygodnie po ich ślubie przyszła wiadomość, że zginął on we Włoszech…mieliśmy więc młodą wdowę…takich w tamtym okresie w Niemczech nie brakowało. Gdy zbliżał się front, pod koniec 1944 roku, naszego gospodarza (który był w wieku około pięćdziesięciu lat), a był w SA (Volksturm), zmobilizowano do służenia na tyłach i pilnował kopania rowów przeciwczołgowych w okolicy Wielunia, przez jeńców. Wcześniej do wojska zabrano Jego dwóch starszych synów (ja już ich nie znałem, bo poszli tam przed moim przyjazdem do Brosta, chociaż ich widywałem jak przyjeżdżali na urlopy, lecz to było rzadko), tak ,że w gospodarstwie została tylko Jego Żona , córki (Anze i wdowa Irma) i małoletni syn Herbert. Na początku 1945 roku polaków będących na pracy przymusowej wzięto do kopania okopów wzdłuż drogi Dobrzyca – Pleszew. Były to kopane tak w odległości około 10-15 metrów od drogi rowy-zygzaki na głębokość 2 metrów i szerokości 60 cm. Chyba miały służyć jako okopy dla wojska. Wówczas był duży mróz, jednak machanie łopatą wkrótce nas rozgrzało. W ostatnim dniu tych robót, na drodze pojawiły się już wozy z uciekinierami oraz wojsko na samochodach ciężarowe napędzane węglem drzewnym). Samochody o takim napędzie, ciągnęły jeden, albo i dwa inne.Wszak paliwa już niemcom brakowało.. 

  Ponieważ na tym odcinku droga pięła się pod niewielkie wzniesienie, to samochody te jęczały od wysiłku. A wszystkie miały na kołach łańcuchy. Kopanie nie trwało długo, bo już rozeszły się słuchy o planowanym wywozie rodzin niemieckich na okres do dwóch tygodni (jak to oficjalnie tłumaczono), aby pozwolić wojsku na swobodne przeszeregowanie się i zadanie wrogowi ostatecznego ciosu, który odmieni losy wojny. Ponieważ to ja zawsze jeździłem końmi z gospodarzami, to w razie wywózki na mnie przypadłby los powożenia końmi w czasie tej ewakuacji.

  Po wyjeździe gospodarza, nikt nami nie rządził, zaś my, no bo zresztą była to zima, zajmowaliśmy się tylko oprzątaniem inwentarza.

  I gdy, już nie pamiętam kto, przyjechał powiedzieć o terminie wyjazdu, to ja prosiłem gospodynię, aby wzięła do powożenia kogoś starszego, tłumacząc że taka zima i ślisko, a ja

 
Tak to wyglądało...

nie mam żadnego doświadczenia w powożeniu w takich warunkach, że tu niedaleko jest moja rodzina, itp. Chyba poskarżyła się na mnie Bauerfuhrerowi, gdyż ten przyjechał do mnie, wyciągnął rewolwer i spytał czy jadę, czy też nie. Nie miałem wyboru i musiałem jechać… I tak nadszedł mroźny, chociaż słoneczny dzień 19 stycznia 1945 roku, dzień wyjazdu niemieckich rodzin ze wsi Sośnica. O dacie tej w dniu poprzednim zawiadamiał stróż nocny. Muszę dopowiedzieć, że w każdej większej wsi zatrudniony był taki stróż nocny, do którego obowiązków należało też przekazywanie zarządzeń władz. Wówczas chodził on po wsi, dzwoniąc dzwonkiem i przekazując wiadomości.

  Od rana trwały przygotowania. Pakowaliśmy wóz, a to z wędzonym mięsem i kiełbasą z zabitej na minione święta świni (były one włożone do drewnianej skrzyni, którą mieliśmy w czasie jazdy pod nogami), a to pierzyny, odzież i na wierzch słomę do okrycia. Na wozie zbiliśmy coś w rodzaju daszku, przykrytym papą, tak, że jadący na koźle i na wozie osłonięci byli od opadów. Za tym wozem, zaprzęgniętym w dwa konie, obok których po prawej stronie przywiązaliśmy konia luzaka, zahaczona była kryta bryczka, w której jechały kobiety. Na koźle przy koniach siedzieliśmy we dwójkę, ja i Herbert, który miał wówczas bodajże 13 lat. Miał on ze sobą dubeltówkę ojca, która oparta była o kozioł, pomiędzy naszymi nogami. Koniom wkręciłem do podków harcele a na zapas miałem jeszcze ich całe pudełko. Najbardziej bałem się zimna, gdyż miałem na sobie gumowce, nie dające przecież specjalnej osłony od mrozu. A jeszcze na dodatek były one ciasnawe, gdyż wówczas brało się to co było w sklepie, a nie to, co by człowiekowi pasowało.

  Na parę dni przed wyjazdem we wiosce pojawili się nieznani ludzie, których nazywano „szwajmejery” . Tuż przed wyjazdem przyjechał Brugermajster i kazał zaprzęgnąć jeszcze jeden wóz i im przekazać. To już zrobili Paterki , którzy w tym gospodarstwie zostali. Oczywiście, chyba tego już nie muszę dodawać, że miałem na piersi literę „P”.

  Późnym popołudniem ustawiliśmy się na szosie. Jak mówiono, z Sośnicy było albo trzydzieści, ale raczej sześćdziesiąt wozów. Kto kierował tę kolumną, kto prowadził, nie miałem pojęcia, gdyż ja skoncentrowałem się na prowadzeniu koni i pilnowania wozu jadącego przed nami, abyśmy od niego za bardzo nie odstawali. Z tego co później się dowiedziałem, na kolumnę wozów z danej wioski mówiono „Trick”, zaś na jego kierownika Treckfuhrer. Poprzez Dobrzycę, Koźmin, już w księżycową noc, przejechaliśmy przez Pogorzelę. Wspomnieć muszę, że nasza kolumna jechała prawą stroną szosy, zaś lewą jechały cały czas kolumny wojska. Z początku konie były strwożone, kiedy obok przejeżdżały samochody, ale szybko się do tego przyzwyczaiły. Monotonia jazdy oraz noc sprawiły, że chyba w pewnym momencie zasnąłem. Było tak około północy. Obudziłem się na skutek uderzenia w zmarzniętą ziemię. Wóz do góry kołami był w głębokim rowie, konie kłębiły się z przodu, zaś bryczka stanęła na wjeździe do gospodarstwa, który tam był. W pierwszym odruchu szukałem Herberta, ale nigdzie go nie było. W końcu zauważyłem machającą spod wozu rękę i jakimś nadludzkim wysiłkiem podniosłem róg wozu (ryciągiem) i jakoś go stamtąd wyciągnąłem. Nic mu się nie stało, tylko był w szoku, latając wokół, tam i z powrotem. Ja udałem się do gospodarstwa, na wjeździe którego mieliśmy to zdarzenie, aby poszukać jakiegoś łańcucha, za pomocą którego udałoby się wóz z rowu wydobyć. W końcu taki odpowiedni łańcuch znalazłem, lecz jednocześnie ogarnęła mnie myśl, aby skorzystać z sytuacji i w mroku uciec. Lecz jednak wróciłem , tam już było dużo ludzi, gdyż kolumna utknęła. Jakoś wóz i konie stanęły na drodze, ustawiono łańcuszek ludzi, którzy podając sobie nawzajem, szybko przenieśli bagaże na wóz i po dwóch godzinach ruszyliśmy dalej w drogę. Nikt mi złego słowa nie powiedział, widocznie Niemcy czuli już, że tam w tej kolumnie więcej jest zdrowych młodych mężczyzn polaków, aniżeli ich. Boć jechały w większości kobiety, dzieci i starcy, mężczyźni zdolni do noszenia broni dawno już byli albo pod ziemią, albo jeszcze oczekiwali na to na froncie. I tak jechaliśmy bez przerwy cały następny dzień i noc , w której parokrotnie staliśmy, czekając na wolny przejazd. A wojsko cały czas „waliło” lewą stroną. Tej nocy, stojąc w głębokim lesie w czasie przymusowego postoju, mogłem całkiem śmiało czmychnąć i nikt by mnie nie chciał w nocy gonić, lecz powiedziano nam, że my Polacy, mamy tylko dojechać z Niemcami do stacji kolejowej w Lesznie i tam załadować ich na wagony,  po czym mieliśmy być wolni. Więc nikt z nas nie próbował już dokonywać ucieczki, zwłaszcza, że na początku tej nocy próbowało to uczynić dwóch innych, lecz z

 

Cottbus.Panorama współczesna

kolumny jadącej przed nami i kiedy uciekali przez pole, żołnierze jadący w kolumnie obok położyli jednego trupem, a drugi, chyba ranny skrył się w głębokim jarze, ale czy przeżył? My w pięciu, którzy służyliśmy w Sośnicy, szykowaliśmy swoją ucieczkę, ale jakoś tak nie wychodziło.. Rano wjechaliśmy do Leszna. Przejeżdżaliśmy obok dworca kolejowego, ale tam zrozumieliśmy, że o załadunku na wagony nie może być mowy. Na dworcu i wokół niego kłębił się taki tłum, ze nawet marzyć nie było można o postawieniu gdzieś tam wozu. Zdążyłem tylko na jakimś zakręcie wpaść do stojącego obok baraku, który był pusty, gdyż

 

Bytom Odrzański.Most na rz.Odra.

chciałem znaleźć coś do ubrania. Znalazłem tam zimowe reble, takie ze skórą, akurat na mnie. Gdy je założyłem, to zaraz poczułem ciepło, jakie one dawały. Jechaliśmy więc dalej i dalej, a mróz nie puszczał, drogi oblodzone, w rowach poprzewracane wozy z zamarzniętymi zaprzęgniętymi końmi, widoki przygnębiające. Ale w tym wszystkim nie było żadnego rozgardiaszu, wszyscy przestrzegali ustalonych reguł …. Na to wszystko poczułem się przeziębiony (chyba gumowce dawały o sobie znać), miałem gorączkę i byłem bardzo osłabiony. Gospodyni dała mi kożuch męża, taki od polowań. Poczułem się lepiej, ale o powożeniu nie było mowy. Leżałem na wozie, przykryty słomą, zaś konie prowadził cały czas Herbert. Następnej nocy, a była to noc z 21 na 22 stycznia, leżąc na wozie widziałem przęsła mostu na Odrze, który przekraczaliśmy w m. Bytom Odrzański. Na obu brzegach stały okopane czołgi, pilnując widocznie do niego dojścia. Wcześniej, tak pod wieczór zajechaliśmy do majątku w tejże miejscowości na odpoczynek. Ja już byłem mocno chory i tak osłabiony, że pragnąłem tylko napić się czegoś ciepłego i spać. I tak się złożyło, że w oborze wydawano mleko prosto z uboju, lecz tylko dla dzieci. Jakaś pani pożyczyła mi wieko od kany na mleko i z tym wiekiem ustawiłem się w sporej kolejce. Gdy doszedłem do wydającej, powiedziałem, że „drai Kinder” , nalali mi sporo, jeszcze ciepławego mleka i z nim zaszyłem się w pustym kojcu od świń, gdzie leżała świeża słoma. Wypiwszy to mleko, zasnąłem kamiennym snem. Lecz po tak mniej więcej półtorej godzinie obudził mnie nie lada rwetes. Ogłoszono bowiem alarm i zarządzono natychmiastowy wyjazd. Zaprzęganie koni, ustawianie się na drodze i jechanie znowu w noc. Teraz sądzę, że być może wjazd na most był niemożliwy w wieczór, gdyż mogło Odrę przekraczać wojsko i gdy most był wolny, to dla nas ogłoszono alarm i jechaliśmy dalej. Ja nadal leżałem, końmi powoził Herbert, który powożąc przejechał rzekę Odrę, o czym wyżej wspomniałem. Miałem zawsze przy sobie butelkę spirytusu, jaki dał mi Ojciec (no, wszak w Korytnicy gorzelnia była pod bokiem). Co prawda było go tam już niewiele, lecz cały czas zwilżałem sobie nim usta i chyba on postawił mnie na nogi, tak ,że wieczorem ja już prowadziłem konie. I jechaliśmy dalej. Z tym, że od tej pory już każdej nocy zajeżdżaliśmy do jakiegoś majątku, bądź do wsi i tam stawaliśmy na popas.  Poprzez Nowe Miasteczko, Żagań,Żary, chyba Lubsko, Forst (tam przekraczaliśmy Nysę Łużycką) dotarliśmy, jadąc poprzez Dubau,Kathlow,Cottbus do Calau. Było to nieduże miasteczko. Tam pierwszy raz zobaczyliśmy autostradę. Szum jadących samochodów od tej pory stale nam towarzyszył, gdyż stacjonowaliśmy tam przez tydzień . Calau położony  był w odległości od autostrady tak około 800 metrów. A było to 26 stycznia. Nasz konwój miał obiecane, że po dwóch tygodniach tam pobytu, wróci do swoich domostw. Odpoczynek był nam bardzo potrzebny do nabrania sił, dostawaliśmy tam ciepłe i dobre posiłki. Oczywiście ja i mnie podobni spaliśmy z innymi parobkami w stajniach, zaś moja gospodyni z córkami kwaterowała w mieszkaniu. Ale ten pobyt nie trwał tak długo, po tygodniu nasza kawalkada ruszyła w dalszą drogę. Pamiętam, że gospodarz u którego tam kwaterowaliśmy, a trzeba powiedzieć, że prawie w każdym domostwie już kwaterowała co najmniej  jedna rodzina uciekinierów, co trafiły tam przed nami, prosił nas, abym zawiózł powózką ślub, ale już nie pamiętam kogo, wiem, że panem młodym był żołnierz Wermachtu, nie pamiętam też już gdzie ich wiozłem do tego ślubu, czy do zboru, czy też do kościoła, a może do jakiegoś urzędu ? Przed wyruszeniem w dalsza drogę nastąpiła odwilż, tak, że asfalt (wówczas u nas rzadkość) był już czarny i koniom zupełnie inaczej się szło. Podróż ta widocznie była już z góry zaplanowana, gdyż wiedziano, gdzie stajemy na noc, którędy jedziemy…Drezno zostało z boku,  i jechaliśmy dalej przez Dessau, dość duże miasto, akurat poprzedniego dnia zbombardowane i strzaskane. Za Dessau stanęliśmy na noc na wiosce. Nam przypadł nocleg u gospodarza, u którego służył polak, którego głównym zadaniem było wówczas pędzenie bimbru. W tamtej sytuacji bimber stawał się nie lada atrakcyjnym towarem… Niestety gospodarza nie było, gdyż był zawezwany z końmi do odgruzowywania Dessau. Niemcy mieli to tak zorganizowane, że po bombardowaniu wszystkie okoliczne wioski jechały na odgruzowywanie… Jechaliśmy dalej przez Halle i tak 60 km za Halle stanęliśmy w m. Hettstedt i to był, jak się okazało, nasz koniec wędrówki ludów, a raczej koniec dla rodzin niemieckich, które my, Polacy, wieźliśmy. Stąd kolumna rozjechała się do okolicznych miejscowości, my trafiliśmy do oddalonego o 13 km Pansfelde. Było to 16 lutego 1945 roku. Cała nasza wędrówka trwała więc równo miesiąc. Tam odnalazł się nasz gospodarz Brost, którego jak pamiętamy, skierowano pod Sieradz na prace fortyfikacyjne. Przydzielono nas, bo i ja przynależałem już do ekipy Brostów do gospodarstwa leżącego na krzyżówce drogi nieutwardzonej biegnącej przez całą wieś w kierunku zachodnim oraz drogi z „kocimi łbami” idącą z południa na północ. W kierunku północnym, tak w odległości ok. 1 km był duży kompleks leśny, zaś w kierunku południowym była spora góra. Za tą drogą w odległości około 30 metrów wykopana była spora piwnica, gdzie chowało się sporo ludzi gdy zachodziła obawa bombardowania czy też innego zagrożenia. Wieś liczyła około 30 numerów. Była ona strasznie przeludniona, gdyż w każdym gospodarstwie mieszkały dodatkowo ze dwie rodziny przesiedleńców. Nam tamtejsi gospodarze dali do dyspozycji stareńką niezamieszkałą już chateńkę, z zarwanym jednym rogiem. Były tam dwie izdebki i jedną dano mnie, zaś w drugiej zamieszkała rodzina gospodarzy. Przed domem był spory zajazd z ławkami na kany od mleka. Tam prawie wszyscy gospodarze przynosili mleko, które codziennie zabierał mleczarek. Konie wstawiliśmy do stajni i zaczęła się laba, gdyż nikt nas do roboty nie gonił, jedzenie zapewniali gospodarze a nieraz ja miałem lepiej naszykowane aniżeli oni sami.. widocznie chcieli mi się przypodobać, na wypadek wejścia obcych wojsk. Słyszeliśmy pomruki bombardowań Berlina i innych miast (od Berlina byliśmy w odległości 90km). Zresztą w jakiej odległości trwało bombardowanie najlepiej było poznać po drżeniu szybek w okienkach naszej chatki. Pamiętam jak bombardowano Magdeburg, to szyby chciały wyskoczyć z okien.. Ludzie nic nie mówili, lecz wszyscy oczekiwali na wejście amerykanów, gdyż już wiedziano, że oni są najbliżej nas…jedni czekali ze strachem, zaś drudzy, jak my Polacy z radością, zaś nasza pozycja wśród Niemców rosła z dnia na dzień. Lecz nadal panował wzorowy porządek, nie było żadnego zamętu, tak charakterystycznego w sytuacji zbliżającego się frontu. Wszelkie wiadomości ogłaszał stróż nocny, który dzwonkiem zawiadamiał wszystkich o zbiórce i je tam przekazywał. Tak 16 marca dostałem polecenie na piśmie odprowadzenia jednego z naszych koni do punktu zbornego w Hettstedt. Wszak konie były nadal potrzebne w wojsku. Tam, gdy zajechałem do miejscowych koszar, było już ponad 50 koni. Jak odebrano ode mnie konia, zaraz pojawił się SS-owiec i wyznaczył mnie , ale także młodego Niemca z Sośnicy nazwiskiem Mucha, z którym razem te konie do Hettstedt odprowadzałem  i jeszcze paru, do transportu wybranych koni w pobliże frontu. I nie było żadnej dyskusji, trzeba było jechać…Każdy miał mieć trzy konie przy sobie i je pilnować w transporcie…W takiej sytuacji, ja szybko wybrałem do jechania piękną klacz, podobną do klaczy Piłsudzkiego i drugiego też ładnego konia, natomiast trzeciego już mi przydzielono staruszka. Gdy wskoczyłem na tę klacz, to ona zaczęła zachowywać się bardzo nerwowo. Chcąc ją uspokoić ściągnąłem lejce, a klacz momentalnie siadła na tylnych nogach, tak , że ja zostałem  ranny w nogę, miałem zdartą skórę i sądziłem, że będę zwolniony w związku z tym z tego eskortowania. Ale gdzie tam, Obergefeler, który nami dowodził, kazał mi siadać na wóz, który wiózł siano i był na przodzie kolumny, zaś moimi końmi miał się zająć żołnierz, który był z nami. W takiej sytuacji wsiadłem jednak na konia i ruszyliśmy po pół godzinie w drogę. Przedtem dano nam zaświadczenia o chwilowym wcieleniu do Wermachtu i kenmarki, upoważniające do posiłku w restauracjach. Jechaliśmy trzy dni, noce spędzając w zagrodach chłopskich. Tyle, że w miarę zbliżania się do frontu jechaliśmy na otwartym terenie kłusa, chowając się na odpoczynek do każdego zagajnika, bądź lasku. Wszak na niebie było aż czarno od samolotów. Stojąc w takim parku obserwowaliśmy walkę amerykańskich samolotów z niemieckimi. Te ostatnie nie miały szans wobec tak dużej przewagi ilościowej. Wkrótce dwa niemieckie leciały ku ziemi rozbijając się poza naszymi oczyma. Minęliśmy Wittenberg i w odległości tak około 15 km dotarliśmy do miejsca, gdzie już młode niemieckie oficerki oczekiwały na transportowane przez nas konie. Tak więc na koniach pokonaliśmy 114 km. Szybko zostały one rozebrane, został tylko ten „mój” staruszek. A tu ostrzał dookoła rósł na sile, w końcu Mucha, z którym tam byłem, poradził, aby uwiązać konia do parkanu i zwiewać, bo już tam nikogo nie było, wszystko się rozjechało. I tak zrobiłem, wyskoczyliśmy na ulicę, zatrzymaliśmy przejeżdżającą wojskową ciężarówkę, która zawiozła nas oboje na dworzec do Wittenberga. I trafiliśmy, że od razu mieliśmy pociąg do Dessau, nie było to co prawda po drodze,no, ale Dessau to mniej więcej tak 60 km od Hettstadt. Lecz pociąg już nie dojechał na stację, tylko wysadził pasażerów w polu i musieliśmy iść pieszo na drugą stronę miasta, gdzie z kolei mieliśmy mieć pociąg do Aschersleben. Było to już niedaleko nas.. Zajechaliśmy tam wieczorem, zaś pociąg do nas mieliśmy dopiero rano na następny dzień. Poszliśmy do restauracji dworcowej i za dane nam kenmarki dostaliśmy do zjedzenia porządny, no tak się nam wówczas wydawało, obiad. Była zupa i drugie danie…pomyślałem, jak to wszystko się kręci, każdy do końca wykonuje swoje obowiązki, wszystko się wali, wokół bombardowania i ostrzeliwania, a tutaj spokojnie można zjeść obiad.. Tak około północy samoloty zaczęły puszczać tzw. jak wówczas mówiono „choinki”. Były to oświetlające race, które wolno opadając wskazywały bombowcom cele. Ludzie już wiedzieli, że jak się na niebie pojawiają takie „choinki” to należy uciekać gdzieś do kryjówki, bądź na otwartą przestrzeń. I wszystko rzuciło się do ucieczki, a my z nimi. Nie wiem jak, ale błyskawicznie znaleźliśmy się poza miastem w jakichś krzakach. Tam zasnęliśmy, z powodu zmęczenia, kamiennym snem. Obudziliśmy się dopiero rano, a w czasie snu nie przeszkadzał nam nawet huk spadających bomb, ani szum samolotów. Szybko pobiegliśmy na dworzec, którego jednak wówczas już nie było. Ale pociąg stał obok i zawiózł nas do Aschersleben. Do Pansfelde trafiliśmy tak pod wieczór 21 marca, a tam na stole leżała już karta do odprowadzenia kolejnego konia. Stanowczo zaprotestowałem i nie chciałem jechać. W końcu konia odprowadził mój gospodarz Brost. Tak od początku kwietnia coraz wyraźniej do nas dochodziły odgłosy ostrzału artyleryjskiego, bombardowań, a to był znak, że front zbliża się do nas nieuchronnie. Także pojawiło się koło nas wojsko, które obejmowało kompleks leśny, jaki był z lewej strony wioski. Tam, jak pamiętam, było skrzyżowanie dróg , a przy nim była Garkenhaus-restauracja. I tam wokół tej restauracji stały samochody i wojsko niemieckie coś przekładało z samochodu na samochód. Wydaje mi się, że następowała reorganizacja. I chętnie nas tam widzieli. My młodzi poszliśmy zaraz, jako ciekawscy, zobaczyć co tam się dzieje i wyraziliśmy chęć pomocy…a za to dostaliśmy nową odzież, głównie bieliznę i koszule.. sprawiło nam to dużą radość. I jak jednego dnia wracaliśmy na obiad (moi gospodarze mimo, iż nic nie robiłem, musieli mnie żywić, a nieraz lepiej jadłem aniżeli oni sami, widocznie chcieli sobie zaskarbić moją przychylność, czy ja wiem?), to minęliśmy po wyjściu z lasu (a jak już wspominałem był on tak w odległości niecałego kilometra od wsi) dwóch byłych więźniów z Dachau, których dużo kręciło się po drogach. A niedaleko ode wsi zatrzymało nas dwóch SS-owców, jadących terenowym samochodem osobowym. Wylegitymowali nas i po zadaniu paru pytań puszczono (chociaż z początku kazano nam wsiadać do samochodu), zaś widzieliśmy, jak dojechali do tych idących dwóch więźniów , którzy siedli do tego samochodu. Gdy samochód zginął nam z oczu, bo wjechał w las, po jakimś czasie usłyszeliśmy strzały. Nazajutrz, jak szliśmy znowu do lasu, natknęliśmy się na zwłoki tych dwóch więźniów. Jacy ci niemcy byli zaślepieni w swojej nienawiści, już przecież był koniec ,a oni nadal chcieli mordować. Pomyślałem tylko ,że jak byśmy siedli do tego samochodu, to też chyba byśmy tam leżeli obok nich… Też było zastanawiające, że do samego końca panował wzorowy porządek, nie było żadnych gwałtów ani rabunków, tak jakby życie toczyło się normalnym torem. I tak nadszedł dzień 16 kwietnia. Jak zwykle, my Polacy, oczekujący na wejście amerykanów siedliśmy sobie na ławkach od stawiania kan z mlekiem i rozprawialiśmy o jednym, o wolności. Niemcy natomiast chowali się po kątach. Było to tak pod wieczór, kiedy przychodziła pora karmienia koni i dawałem koniom jak zwykle siano, albo sieczkę z brukwią, która była w kopcu, zaś reszta naszej kompani siedziała na tych ławkach, gdy nagle nadleciały pociski, rozrywając się w konarach drzew, siejąc wokół odłamkami. Nie wiedziałem co czynić, jak się skryć, padłem do takiego niedużego dołu, jaki był obok stajni. Lecz dół był niewielki, tak, że skryłem głowę i tułów, zaś nogi były już ponad dołem. Ostrzał urwał się tak nagle, jak się zaczął. Zerwałem się i pobiegłem na miejsce, gdzie siedzieliśmy na tych ławkach, będąc pewnym, że tam zobaczę tylko trupy. Lecz nie , jak się zaczął ostrzał, to pobiegli oni zaraz do takiej dużej ziemnej piwnicy naprzeciw, gdzie schronili się wcześniej Niemcy. Ogień zaczął się od nowa, z tym ,że pociski uderzały już w łąkę poza wsią. Ale z powodu trwającego cały czas ostrzału, tę ostatnią noc przed wyzwoleniem spędziliśmy w tej piwnicy. Pamiętam ,że ostrzał zabił we wsi sporo cywili, m. innymi starsze małżeństwo mieszkające naprzeciw gospodarstwa w którym mieszkaliśmy.,  Na drugi dzień 17 kwietnia, przy ładnej pogodzie, wpierw do wioski wjechał amerykański czołg, a za nim idąc gęsiego poboczem drogi po obu stronach szli żołnierze. Patrząc na nich z daleka, byłem przekonany, że to idzie polskie wojsko, gdyż mówiło się , że na tym odcinku frontu są właśnie żołnierze polscy. Wyszedłem więc na środek drogi i wołałem do nich. Ale oni coś mi zaczęli niezrozumiale bełgotać i wtedy zrozumiałem, że są to amerykanie. Na szczęście trzeci z idących zaczął mówić po polsku. Zapytał wpierw, czy jest we wsi jest wojsko niemieckie, a jak zaprzeczyłem, to kazali mi wezwać wszystkich chowających się cywili, aby wyszli na drogę, bez wyjątku wszyscy. I ja szedłem przed nimi przez wieś i krzyczałem, aby wszyscy wychodzili na drogę. I nagle na niej pojawiło się tyle ludzi, że aż sam byłem zaskoczony, że tylu było w tej wiosce, oczywiście razem z uciekinierami. I tak zostaliśmy oswobodzeni. Amerykanie zaraz na łące za wsią ustawili 25 armat (w stronę zalesionej góry) i rozpoczęli ostrzał następnej miejscowości, jaka znajdowała się za tą górą. Po przejściu wojsk frontowych, na następny dzień wkroczyły wojska chyba drugiego rzutu, murzyni, jakaż straszna dzicz. Zachowywali się gorzej aniżeli ruskie w Polsce. Gdy nadszedł zmrok, rozłazili się po chałupach i żadnej Niemce nie przepuścili, tam gdzie nie było obcokrajowca. Bo gdy weszli do chałupy, gdzie był obcokrajowiec, to zachowywali się dość grzecznie, zostawili nawet alkohol i czekoladę. Tak było i  w naszej chałupie. Kobiety błagały mnie, abym przed zmrokiem był już w chałupie, a one chowały się na poddaszu. Nieraz uratowałem je przed nieszczęściem, chociaż nieraz miałem wątpliwości, czy dobrze robię…

Informujemy, że strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce. Polityka prywatności .